Wierzyłam, że większe mieszkanie odmieni nasze życie. Nie wiedziałam, że sąsiadka zmieni je w koszmar…
Kiedy wreszcie dostaliśmy klucze do większego mieszkania, byłam pewna, że to moment, na który czekaliśmy od lat. Dwie sypialnie, duża kuchnia i balkon z widokiem na park – nie mogłam wyobrazić sobie lepszego miejsca na nowe życie. Chciałam odetchnąć po miesiącach duszenia się w małej kawalerce, z dziećmi plączącymi się pod nogami. To miał być nasz nowy początek. Jednak, jak się wkrótce okazało, spokój był ostatnią rzeczą, na jaką mogliśmy liczyć.
Już w pierwszym tygodniu coś było nie tak. Kiedy dzieci biegały po salonie, rozległo się głośne pukanie do drzwi. Zaskoczona otworzyłam i zobaczyłam starszą kobietę o surowym wyrazie twarzy.
– Pani dzieci hałasują! – rzuciła bez powitania. – Nie mogę spać, nie mogę odpocząć! Mają się uspokoić!
Zamurowało mnie. To był dopiero ranek, a dzieci, jak to dzieci, po prostu bawiły się w swoim pokoju. Przeprosiłam ją, choć poczułam nieprzyjemne ukłucie irytacji. Od tego momentu wizyty naszej sąsiadki stały się regularne, a jej skargi coraz bardziej absurdalne.
Sąsiadka, która nie odpuszczała
Skargi na hałas w godzinach porannych, pretensje o to, że pralka działa za głośno, a nawet narzekania na zapachy z kuchni – nasza sąsiadka z dołu miała zawsze coś do powiedzenia. Każde spotkanie z nią wywoływało u mnie uczucie gniewu i bezsilności. Próbowałam być uprzejma, cierpliwa, ale z czasem to było nie do zniesienia.
– Ona chce nas stąd wykurzyć! – powiedziałam pewnego dnia mężowi, kiedy wrócił z pracy.
– Może przesadzasz? Może to po prostu starsza kobieta, która nie ma już sił na sąsiadów z dziećmi? – próbował mnie uspokoić.
Ale nie przesadzałam. Z każdym dniem czułam, że sytuacja się zaostrza. Sąsiadka zaczęła dzwonić na nasz domofon w godzinach nocnych, zgłaszać nasze „hałasy” do administracji budynku, a nawet robiła zdjęcia, kiedy nas spotykała na klatce schodowej.
Punkt kulminacyjny
Wszystko zmieniło się pewnego wieczoru, kiedy wróciłam z pracy i zobaczyłam list wciśnięty pod nasze drzwi. Był od sąsiadki z dołu. Otworzyłam go z drżącymi rękami. Zarzucała nam nie tylko hałas, ale i to, że rzekomo zalewamy jej mieszkanie. Zagroziła, że jeśli nie poprawimy naszego „niedopuszczalnego” zachowania, zgłosi nas do sądu. Byłam wściekła. Tego było za wiele. Poszłam prosto do niej, gotowa na konfrontację.
– O co chodzi? Dlaczego nie możesz zostawić nas w spokoju? – zapytałam, kiedy tylko otworzyła drzwi.
Odpowiedziała mi zimnym, pełnym wyższości spojrzeniem.
– Widzisz, wyprowadziłaś się z tej małej kawalerki i myślisz, że możesz żyć jak królowa? Zabrałaś moje miejsce parkingowe, twoje dzieci nie dają mi spać, a teraz jeszcze wodą mi mieszkanie zalewasz! – krzyczała.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Zrozumiałam, że tu chodzi o coś więcej niż tylko codzienne kłótnie.
Prawda, która zmroziła krew w żyłach
Kilka dni później, kiedy już myślałam, że nic gorszego się nie wydarzy, odkryłam coś, co wyjaśniło całą sytuację. W skrzynce znalazłam kopertę z dokumentami od poprzednich właścicieli mieszkania. Okazało się, że… nasza sąsiadka próbowała kupić to mieszkanie przed nami! Miała jednak zbyt mało pieniędzy i transakcja nie doszła do skutku. Mieszkanie, w którym teraz żyliśmy, było jej wielkim, niespełnionym marzeniem, a my byliśmy tylko przypomnieniem tego, czego nigdy nie mogła mieć.
Od tamtej chwili zrozumiałam, że jej złość nie wynikała z naszych hałasów, a z frustracji, że to my, a nie ona, zamieszkaliśmy w tym wymarzonym miejscu. Czułam zarówno ulgę, jak i niepokój, wiedząc, że nasza sąsiadka może nigdy nie pogodzić się z tą sytuacją.